Przez ten rok większość
spraw w jej życiu poprzewracała się na różne strony. Niektóre sama popychała
czy potrząsała nimi nieskończoną ilość razy, by nagle zatrzymać i cofnąć do
punktu wyjścia. Częściej jednak miała wrażenie, że to innym ludziom bardzo
zależy na urozmaicaniu jej życia, wypełnianiu czasu i pomnażaniu myśli do
granic możliwości. Wszystkie te sytuacje, mniej lub bardziej dające się
zrozumieć, sprawiły, że w pewnym momencie przestała pytać Boga, siebie i
wszystkich wokół, kiedy będzie mogła nazwać swoje życie spokojnym, a kolejne
dni podobnymi do siebie. Najwidoczniej tak wygląda egzystowanie ze złamanym
sercem. Zresztą, przy takim stopniu roztrzaskania porządkowanie czegokolwiek
wydaje się totalnie bezsensowne, wręcz śmieszne.
Piątek swoimi zwyczajnością i milczeniem zbudził ją chwile po świcie. Wczesna
godzina, bezruch, zawieszenie. Szary poranek przyniósł jej bolesną prawdę,
której nie chciała do siebie dopuszczać – sens życia od dawna był zgubiony. Nic
nowego, a jednak ta jasna myśl, prosta i oczywista, rozlała się w jej umyśle i
wstrząsnęła sercem. Strach przeszedł dreszczem przez jej ciało. Skuliła się i
zaciągneła kołdrę na głowę. Źle. Poderwała się z łóżka. Wciągneła spodnie.
Trzęsącymi się rekoma na górę od piżamy narzuciła kurtkę. Wiedziała, że musi się
spieszyć.
Podróż w przerażeniu, ucieczka i nagłe wyswobodzenie. Pociąg odjechał
zabierając lęki. I znów tu była. Nie ważne dlaczego dopiero teraz. Zdążyła. Na
całe swoje i innych szczęście zdążyła się zatrzymać. Muskając dna wpadła w objęcia
strachu, ale nie pozwoliła mu na mocny uścisk.
Stare, ukochane miasto przyjęło jej duszę jak oczekująca matka. Czarne uliczki
zapraszały jej stopy do spotkania, odrapane kamienice witały ją uśmiechniętymi
okanami wypełnionymi ciepłym światłem. Poczuła błogi spokój i troskliwe
przytulenie, choć od kilkunastu dni nie dotknął jej nikt z wyjątkiem starszej
pani potrzebującej pomocy na schodach.
Czuła, że cała oddycha, jej ciało i dusza oczyszczają się, nic jej nie ciąży,
nic jej nie przygniata. Wolność.
- To jakby... szczęście – pomyślała i zaczęła się
zastanawiać czy to wszystko rzeczywiście się dzieje.
- Może zwariowałam? – rzuciła pytanie w powietrze. – W
każdym razie, jeżeli tak, to z największą przyjemnością pozostanę wariatką. –
Uśmiechnęła się do swoich myśli i pozwoliła, by pachnące jesienią powietrze
wypełniło jej płuca.
Dom był tym miejscem, do którego trafia się z zamkniętymi oczami bez względu
jak bardzo życiowe wydarzenia próbują zgubić drogę. Przytrzymała dłoń na klamce
jakby chciała poczuć dotyk wszystkich bliskich, którzy robili to przez lata. W
każdej jednej chwili swojego życia, w najgorszych i najpiękniejszych dniach.
Dniach pełnych emocji i całkowicie ich pozbawionych. Kiedy kończyli pewne etapy
w życiu i jednocześnie zaczynali nowe, spełniali różnej wielkości marzenia,
kolejny raz rezygnowali z życia, łamali serca i mieli je łamane. Dłońmi
palącymi od zakochania, zimnymi od strachu, bezsilnymi od smutku. Za każdym
razem zwierzali się klamce, wiernej powierniczce.
Przewinęła kilka wspomnień i roześmiała się na głos. Siedemnaście lat temu
stała przed tymi drzwiami pewna, że jej życie na dobre zostało pozbawione
sensu, a ona sama umrze z tęsknoty za swoim ulubionym kamykiem, który przepadł
lub – co wydawało jej się wówczas bardziej prawdopodobne – został skradziony i
wysłany w kosmos.
- Muszę go zatem odnaleźć – postanowiła z uśmiechem, bo
kamyk stał się dla niej pewnym symbolem.
Listopadowy wiatr rozproszył jej myśli zapraszając stare akacje do tańca.
Narastała skrzypiąca muzyka. Dłonią przejęła już całe zimno mosiężnej klamki,
więc analizowanie życia postanowiła przenieść do środka i lekko oddalić w
czasie chcąc zatopić się w byciu tu i teraz.
Schyliła się by podnieść ciężką donicę. Właściwie
mogliby nie zamykać domu – cała okolica wiedziała, że klucz cierpliwie czeka na
każdego chętnego pod donicą ze zwiędniętą agawą, a w zasadzie jej
pozostałościami. Lodowaty klucz prosił o jak najszybsze użycie. Przekręciła.
Popchnęła drzwi i postawiła krok. Podmuch ciepła z radością otulił jej twarz.
Zamknęła oczy pozwalając by domowe powietrze przeniknęło jej wnętrze, a zapach
dzieciństwa osiadł na jej ubraniach. Błoga cisza. Pomarańczowe światło kominka
skakało po ścianach salonu. Chciała nasycić oczy wpatrując się dokładnie w
każdą rzecz. Upewnić się, że wszystko jest jak dawniej. Jednak zmęczenie, które
przywiozła ze sobą zaczęło niecierpliwie dawać o sobie znać. Przyglądając się
starym deskom podłogowym dała powiekom okazję do dłuższego spotkania. Ciepło i
spokój. Lekko się zataczając, z półprzymkniętymi oczami dotarła do swojego
pokoju. Na progu zrzuciła kurtkę, a zdejmując spodnie podskakiwała w stronę
łóżka. Padła. Kolejne radosne powitanie – miękka, pachnąca kołdra. Odetchnęła.
Szczęście wcale jej nie ominęło, a spokojna noc może być czymś rzeczywistym.
Miała wrażenie, że jej ciało stapia się w jedno z łóżkiem, które zabiera
wszystkie nieprzyjemne uczucia, trwające od tak dawna i nieustające zmęczenie,
każdy bezcelowy dzień.
- Kocham cię, moje życie – wyszeptała na dobranoc czując, że
ma całe, pełne serce.
Kiedy obudziła się w środku nocy, po kilku godzinach całkowitej nieświadomości,
zrozumiała, że znalazła kamyk. Ciągle był w niej.
Zrzuciła z siebie kołdrę. Usiadła. Dotknęła ustami gorącego ramienia,
przesunęła po nim chłodnym policzkiem. Przyjemne zimno. Nie wołające tego
ciała, które zawsze było cieplejsze od jej. Nocna ciemność przepełniona
spokojem i obietnicą pięknego życia otulała ją z każdej strony. Wiedziała, że
poranek przywita ze zmrużonymi od uśmiechu oczami.
Czasem lepiej nie uciekać. Lepiej wrócić.