What if...

sobota, 7 lutego 2015

3. "When you hold me in your arms..."

                Ciepło letniego wieczoru przeplata się przez moje cienkie ubrania i biega po ciele. Czekając na światłach zamykam oczy. Wsłuchuję się w gwar miasta i wdycham, dziś wyjątkowo słodki, zapach spalin. Niemal dotykam niewidzialnej tajemnicy zawieszonej tuż nad moją głową. Drganie oczekującego serca. Przechodząc przez wąskie uliczki głaszczę stopami kocie łby. Narastające oczekiwanie krąży z lekko wzburzoną krwią po całym organizmie. Wiem, że jest w mieście.
                Otwieram wołające o niego usta i wdycham duszne powietrze. Próbując nie myśleć skupiam się jak wypełnia mi płuca. Na chwilę zapominam o niemal bolących pragnieniach, których nie potrafił zaspokoić żaden mężczyzna.
                Pod drzwiami kamienicy odzyskuję pozorny spokój i próbuję się nim zadowolić, aby nie dać głosu ogromnemu rozczarowaniu. Rozmawiając z rozsądkiem utwierdzam się w przekonaniu, że stało się bardzo dobrze – nie spotkałam żadnej jego cząstki. Nie spędziliśmy tego jednego dnia w roku na rozkosznym mieszaniu sobie w sercach. Jest porządnie czyli chyba w porządku. Tylko te głupie łzy w oczach. Udaję, że nie wiem skąd. Naprawdę jest w porządku. Nie rozwalamy sobie życia. Powinnam być z siebie dumna. Bezskutecznie szukam odrobiny tej dumy.
                Stoję zapamiętując każdą rysę na drzwiach i z trudem przyjmuję te dobre dla mnie zakończenie. Po policzku spływa mi łza. Jestem zaopatrzona w myśli na najbliższe noce.
                - Nie patrzyłaś dziś w gwiazdy – jego niski głos dobiegający zza moich pleców zderza się z powietrzem i kładzie chłód na dłonie.
Drżę. Sprzeczne uczucia toczą we mnie bitwę. Nie wiem czy bardziej chcę na niego krzyczeć, czy rzucić się w jego ramiona i wypłakać każdy potrzebujący go dzień. Nie mogąc się zdecydować wybieram stopienie stóp z chodnikiem. Nie odwracam się. Paraliż serca i ciała.
- Odejdź ode mnie – dławiąc się własnym oddechem podejmuję decyzję o kolejnych miesiącach udręki.
Niech odejdzie. Niech zostawi mnie w czymś przybliżonym do spokoju. Zaczynam wierzyć, że tego chcę, ale on przedziera się przez mur moich uczuć. I nie zostawia. Przeciwnie – pewnie kładzie rękę na moim biodrze. Przestaję oddychać i gwałtownie odwracam się patrząc ze złością w jego spragnione oczy.
- Nie możesz mnie dotykać – krzyczę do niego w myślach. – Nie możesz... – rozpaczliwie zabijam pragnienie ciała potrzebującego bliskiego kontaktu z choćby najmniejszym kawałkiem jego naskórka.
W odpowiedzi czuję jego drugą, silną dłoń. Widzi tęsknotę naszych ciał, więc przyciąga mnie do siebie. Będąc tak blisko nie potrafię oszukać myśli. Czując ulgę wtulam się w niego. Poddaję się. Chowa mnie w swoich ramionach. Złączone klatki piersiowe. Głębokie oddechy. Zatrzymujemy czas. 
                - Herbata? – znając odpowiedź spogląda z zaciekwieniem i muska mnie znajomo po szyi.
Ledwo trzymając się na nogach odpowiadam uśmiechem.
                Klatka schodowa brutalnie uderza zimnem na moje rozpalone policzki. Rodzi mętlik. Przywołuje rozsądek. Pomaga odejść od siebie. Przypomina to, co nas dzieli - niemalże wszystko. Wchodzimy.
                Całkiem przyjemna rozmowa, jakby starych znajomych, zupełnie przypadkowo spotkanych, nie oczekujących siebie, nie myślących o sobie w każdej jednej sekundzie. Wiedziałam że herbata ma w sobie coś niezwykłego. Cokolwiek by się działo zawsze była dobrym wyjściem. Tylko to odwieczne zaskoczenie w pół słowa – puste kubki. Wlepiam wzrok w porysowane łyżeczką dno, stopą badam podłogę, sprawdzam czy mnie utrzyma i postanawiam, że za moment odsunę krzesło, żeby trzeci raz wstawić wodę. Muszę coś robić, żeby odwracać wzrok od jego dłoni, zajmować czym innym węch i nadwrażliwe ciało opatulane w milczących sekundach jego zapachem.
                Jestem gotowa. Wstaję. Robi to samo.
- Wiem, że nie chodzisz wcześnie spać, ale chyba powinienem już iść. Tak będzie...
- Bezpieczniej?
- Mniej boleśnie. Wybacz mi, że ranię Cię pojawiając się na chwilę, ale przychodzą momenty, w których mam wrażanie, że nie przeżyję bez Ciebie, że się uduszę. Jesteś dla mnie powiewem czystego powietrza, moją wolnością w tym chorym świecie. Te kilka kroków w Twoją stronę jest teraz moim największym pragnieniem, ale nie zrobię ich, bo sprawią, że za kilka godzin, kiedy jedno z nas znów ucieknie, będziesz cierpiała jeszcze bardziej.
„Moją wolnością” – nucę w głowie robiąc za niego owe kroki. Przesuwam palcem po łańcuszku zawieszonym na jego szyi, z zamkniętymi oczami głaszczę schowany pod koszulką obojczyk. Jego dłonie ciepło witają moje ciało. Palce tańczą na nadgarstku. Tuż przy uchu czuję oddech zapraszający usta do spotkania. Płyniemy. Mamy „teraz”. Za kilka godzin będziemy się martwić co dalej.


piątek, 5 grudnia 2014

2. "And it will all make sense", czyli o złamanym sercu, które uśmiecha się mrużąc oczy.

         Przez ten rok większość spraw w jej życiu poprzewracała się na różne strony. Niektóre sama popychała czy potrząsała nimi nieskończoną ilość razy, by nagle zatrzymać i cofnąć do punktu wyjścia. Częściej jednak miała wrażenie, że to innym ludziom bardzo zależy na urozmaicaniu jej życia, wypełnianiu czasu i pomnażaniu myśli do granic możliwości. Wszystkie te sytuacje, mniej lub bardziej dające się zrozumieć, sprawiły, że w pewnym momencie przestała pytać Boga, siebie i wszystkich wokół, kiedy będzie mogła nazwać swoje życie spokojnym, a kolejne dni podobnymi do siebie. Najwidoczniej tak wygląda egzystowanie ze złamanym sercem. Zresztą, przy takim stopniu roztrzaskania porządkowanie czegokolwiek wydaje się totalnie bezsensowne, wręcz śmieszne.
Na pojawiającą się myśl o tym, że tworzy sobie i w sobie spory bałagan odpowiadała starą sentencją mówiącą, że takie jest życie. Jej było takie. Takie jakieś. Połamane, zagubione, potrącone przez mężczyznę. Widocznie nie wszyscy mogą być szczęśliwi. A ci, którzy nie są, pozwalają sobie nawzajem bałaganić w życiu. Tylko, że w tym nieporządku za często zaczęła się potykać, przewracać. Wreszcie, nie mogąc się podnieść, czołgała się próbując ominąć konsekwencje złych wyborów i chaos myśli, którego bała się dotknąć. Uciekała.
                Piątek swoimi zwyczajnością i milczeniem zbudził ją chwile po świcie. Wczesna godzina, bezruch, zawieszenie. Szary poranek przyniósł jej bolesną prawdę, której nie chciała do siebie dopuszczać – sens życia od dawna był zgubiony. Nic nowego, a jednak ta jasna myśl, prosta i oczywista, rozlała się w jej umyśle i wstrząsnęła sercem. Strach przeszedł dreszczem przez jej ciało. Skuliła się i zaciągneła kołdrę na głowę. Źle. Poderwała się z łóżka. Wciągneła spodnie. Trzęsącymi się rekoma na górę od piżamy narzuciła kurtkę. Wiedziała, że musi się spieszyć.
                Podróż w przerażeniu, ucieczka i nagłe wyswobodzenie. Pociąg odjechał zabierając lęki. I znów tu była. Nie ważne dlaczego dopiero teraz. Zdążyła. Na całe swoje i innych szczęście zdążyła się zatrzymać. Muskając dna wpadła w objęcia strachu, ale nie pozwoliła mu na mocny uścisk.
                Stare, ukochane miasto przyjęło jej duszę jak oczekująca matka. Czarne uliczki zapraszały jej stopy do spotkania, odrapane kamienice witały ją uśmiechniętymi okanami wypełnionymi ciepłym światłem. Poczuła błogi spokój i troskliwe przytulenie, choć od kilkunastu dni nie dotknął jej nikt z wyjątkiem starszej pani potrzebującej pomocy na schodach.
                Czuła, że cała oddycha, jej ciało i dusza oczyszczają się, nic jej nie ciąży, nic jej nie przygniata. Wolność.
- To jakby... szczęście – pomyślała i zaczęła się zastanawiać czy to wszystko rzeczywiście się dzieje.
- Może zwariowałam? – rzuciła pytanie w powietrze. – W każdym razie, jeżeli tak, to z największą przyjemnością pozostanę wariatką. – Uśmiechnęła się do swoich myśli i pozwoliła, by pachnące jesienią powietrze wypełniło jej płuca.
                Dom był tym miejscem, do którego trafia się z zamkniętymi oczami bez względu jak bardzo życiowe wydarzenia próbują zgubić drogę. Przytrzymała dłoń na klamce jakby chciała poczuć dotyk wszystkich bliskich, którzy robili to przez lata. W każdej jednej chwili swojego życia, w najgorszych i najpiękniejszych dniach. Dniach pełnych emocji i całkowicie ich pozbawionych. Kiedy kończyli pewne etapy w życiu i jednocześnie zaczynali nowe, spełniali różnej wielkości marzenia, kolejny raz rezygnowali z życia, łamali serca i mieli je łamane. Dłońmi palącymi od zakochania, zimnymi od strachu, bezsilnymi od smutku. Za każdym razem zwierzali się klamce, wiernej powierniczce.
                Przewinęła kilka wspomnień i roześmiała się na głos. Siedemnaście lat temu stała przed tymi drzwiami pewna, że jej życie na dobre zostało pozbawione sensu, a ona sama umrze z tęsknoty za swoim ulubionym kamykiem, który przepadł lub – co wydawało jej się wówczas bardziej prawdopodobne – został skradziony i wysłany w kosmos.
- Muszę go zatem odnaleźć – postanowiła z uśmiechem, bo kamyk stał się dla niej pewnym symbolem.
                Listopadowy wiatr rozproszył jej myśli zapraszając stare akacje do tańca. Narastała skrzypiąca muzyka. Dłonią przejęła już całe zimno mosiężnej klamki, więc analizowanie życia postanowiła przenieść do środka i lekko oddalić w czasie  chcąc zatopić się w byciu tu i teraz.
 Schyliła się by podnieść ciężką donicę. Właściwie mogliby nie zamykać domu – cała okolica wiedziała, że klucz cierpliwie czeka na każdego chętnego pod donicą ze zwiędniętą agawą, a w zasadzie jej pozostałościami. Lodowaty klucz prosił o jak najszybsze użycie. Przekręciła. Popchnęła drzwi i postawiła krok. Podmuch ciepła z radością otulił jej twarz. Zamknęła oczy pozwalając by domowe powietrze przeniknęło jej wnętrze, a zapach dzieciństwa osiadł na jej ubraniach. Błoga cisza. Pomarańczowe światło kominka skakało po ścianach salonu. Chciała nasycić oczy wpatrując się dokładnie w każdą rzecz. Upewnić się, że wszystko jest jak dawniej. Jednak zmęczenie, które przywiozła ze sobą zaczęło niecierpliwie dawać o sobie znać. Przyglądając się starym deskom podłogowym dała powiekom okazję do dłuższego spotkania. Ciepło i spokój. Lekko się zataczając, z półprzymkniętymi oczami dotarła do swojego pokoju. Na progu zrzuciła kurtkę, a zdejmując spodnie podskakiwała w stronę łóżka. Padła. Kolejne radosne powitanie – miękka, pachnąca kołdra. Odetchnęła. Szczęście wcale jej nie ominęło, a spokojna noc może być czymś rzeczywistym. Miała wrażenie, że jej ciało stapia się w jedno z łóżkiem, które zabiera wszystkie nieprzyjemne uczucia, trwające od tak dawna i nieustające zmęczenie, każdy bezcelowy dzień.
- Kocham cię, moje życie – wyszeptała na dobranoc czując, że ma całe, pełne serce.
                Kiedy obudziła się w środku nocy, po kilku godzinach całkowitej nieświadomości, zrozumiała, że znalazła kamyk. Ciągle był w niej.
                Zrzuciła z siebie kołdrę. Usiadła. Dotknęła ustami gorącego ramienia, przesunęła po nim chłodnym policzkiem. Przyjemne zimno. Nie wołające tego ciała, które zawsze było cieplejsze od jej. Nocna ciemność przepełniona spokojem i obietnicą pięknego życia otulała ją z każdej strony. Wiedziała, że poranek przywita ze zmrużonymi od uśmiechu oczami.
                Czasem lepiej nie uciekać. Lepiej wrócić.

sobota, 15 listopada 2014

1. "In dark times when no one wants to I will give you me"

Był przygotowany na wszystko. Na najróżniejsze wyrażanie przez nią emocji. Nawet na takie sposoby, które nigdy nie przyszłyby do jej głowy, a były stosowane przez wszystkie kobiety tego – jak czuł od kilku dni – pochrzanionego świata. Mogła krzyczeć, szlochać, powiadomić cały świat o jego wadach i nieuleczalnej głupocie, robić to wszystko naraz, aż wreszcie na koniec posunąć się do rękoczynu. I to nie jednego. Wiedział, że zasłużył na to i wiele więcej. Wiedział też, że jego przygotowania były zupełnie bezsensowne – ona nie zrobi nic z tego.
Dwadzieścia sześć miesięcy. Pierwsza osoba, przy której czuł się bezpieczny. Pierwsza kobieta jego życia, za którą chciał być odpowiedzialny. Ze wszystkimi, nie tylko przyjemnymi, ale zupełnie wszystkimi konsekwencjami. Wszyscy widzieli, że się zmienił, on czuł, że wreszcie odnalazł siebie. Jakby ona była jego domem, do którego wrócił z męczącej podróży. Właściwie nie robiła nic spektakularnego. Właściwie nie byli nawet razem. Jednak nigdy wcześniej nie czuł, że tak bardzo do kogoś należy. Jej obecność stała się nieodłącznym elementem jego życia i był przekonany, że elementem koniecznym.
                Przez większość życia nosił w sobie wielką złość. Swego czasu muzyka jakoś ją łagodziła, w najgorszych momentach po cichu oczyszczała jego wnętrze. Swego czasu, bo od kiedy zaczęła być ściśle związana z branżą muzyczną, zarabianiem pieniędzy i ludźmi, którym bardzo zależało na tych pieniądzach, przestała dotykać jego duszy, a bardziej on sam odsunął się od tego, co naprawdę do niej docierało. Tworzył na zawołanie, pod odbiorców, wręcz mechanicznie. Zagłuszał wewnętrzne głosy i rozdygotane serce próbujące biec naraz w kilku kierunkach, a ostatecznie zatapiające się w miejscu. Gardził ludźmi, gdy nie wydawali się dla niego zbyt interesujący. I w żadnym wypadku nie chciał nikomu niczego zawdzięczać. Wypluwał kotłujące się w nim nieprzyjemne uczucia. Takie nastawienie do życia sprawiało, że powoli się dusił. Zależność bardzo prosta: więcej złości – mniej tlenu. „Ześwirujesz” – coraz intenywniej szeptał mu umysł na dobranoc. Kiedy w takiej chwili był wśród ludzi, nie mogąc obronić się snem, wypijał kilka mocnych drinków i dalej udawał spełnionego muzyka. Chociaż udawał świetnie, czuł się jak pajac mający na czole wypisane przekleństwa odnoszące się do jego mało śmiesznego życiowego przedstawienia.
 I wtedy, w podwójnej nocy, jego i miasta, napotkał na jej uśmiech – wyzwalający. Przystanął przy niej i mimo wszechobecnego dymu papierosowego, złapał głęboki oddech, następne spotkanie – kolejny. Poznawał ją, a wiosenne powietrze otulało jego serce. Zaczynał oddychać.
Przy niej nigdy nie był na dnie. Nawet kiedy znów zrobił coś totalnie głupiego, upił się po koncercie do nieprzytomności, zdemolował bar czy pobił ochroniarza. Wystarczyło, że przybiegł do niej, poczuł jej dłoń na swojej głowie, ciepło jej delikatnego ciała – wiedział, że nie jest przegrany, a życie ma sens. Ciągneła go ku górze. Wychodziła mu naprzeciw. Bez względu na wszystko widziała w nim dobro i on czuł,  że rzeczywiście może stawać się dobrym człowiekiem, że chce. Jej głęboki uśmiech był uwolnieniem. Rozpromieniając jej twarz rozlewał się na jego serce. Wydawało mu się, że oddała mu cząstkę siebie. Jej cierpliwość, spokój i czysta radość znajdowały miejsce w jego wnętrzu, osiedlały się, a zatrzymując je w sobie, jednocześnie przekazywał dalej.
                Zaczęli spędzać ze sobą niemalże cały czas, ale mimo to pozostawała dla niego tajemnicą. Wiedział, że nie dowie się wiele z tego, co dzieje się w jej głowie. A działo się bardzo dużo. I lubił tę tajemnicę w niej. Nie rodziła w nim niepokoju, przeciwnie – intrygowała go. Czasem już nawet nie próbował zgadywać o czym rozmyśla i przyzwyczajał się do jej częściowego przebywania wśród ludzi. Jednak znał jej zachowania i widział kiedy tabuny myśli przebiegają przez jej głowę, kiedy zna odpowiedź, ale nikomu jej nie zdradzi, kiedy analizuje różne sytuacje, bada osoby, w myślach przywołuje wiersze. Uwielbiał ją mrużącą oczy, z uciekającym wzrokiem, głaszczącą prawą rękę, zapinającą i odpinającą zegarek, ledwie zauważalnie kołyszącą się w takt tylko sobie znanej muzyki.
                Myśli o niej wypełniły jego głowę do tego stopnia, że zapomniał o wszystkim, co przez ostatnie dni na dobre pozbawiło go snu. Poczuł spokój wyobrażając sobie jak stoi przed jej mieszkaniem i wystukuje rytm uderzając o drzwi. Momentalnie z drugiej strony dochodził do niego jej radosny śmiech doganiany przez stukot kroków. Po dwóch sekundach siłowała się z zamkiem i stawała przed nim cała roześmiana. Ilekroć odsłaniała przed nim taką siebie, najcudowniejszą w swojej codzienności, miał ochotę poprosić ją o rękę. Nigdy wcześniej taka myśl nie pojawiała się w jego głowie, więc nieco przerażony i zawstydzony rodzącym się w nim pragnieniem, szybko przywoływał się do porządku i witał ją bez najmniejszych dwuznaczności. „Jesteśmy przyjaciółmi” – jednomyślnie powtarzli oboje i rzeczywiście nie przekraczali tej granicy choć zawsze dopowiadał szeptem – „Narazie”. Widział przecież co dzieje się w nim i z nim. Nazywał te wszystkie odruchu „zabawnymi”, ponieważ były dla niego czymś zupełnie nowym i jednocześnie niezwykle przyjemnym.
Milion razy na dzień i przynajmniej ze sto w każdą noc krążyli między swoimi wynajmowanymi mieszkaniami, studiem nagrań, a garażem, w którym znów tworzył ze starymi znajomymi. I nie rozumiał jak to możliwe, że samo wspomnienie o niej wywołuje u silnego, i przez ostatnie lata pozbawionego wyższych uczuć mężczyzny, takie reakcje. Wychodząc jej na spotkanie czuł, że potrzebuje więcej tlenu i wody, serce skakało po całym jego organizmie bardziej niż na najlepszych koncertach, musiał panować nad mięśniami, by stabilnie i prosto stawiać kolejne kroki. Kroki przybliżające go do niej. Tyle ich zrobił w jej stronę. Od najmniejszych – w stronę kuchni, aby wstawić wodę i zaparzyć jej ulubioną herbatę, po wiążące się z wyrzeczeniem – rezygnację ze znaczących koncertów kiedy potrzebowała go przy sobie.
                Siedział nieruchomo na kanapie z utkwionym w regały książek wzrokiem. Rozejrzał się po pokoju. Nawet on był jej. Każda książka spędziła chwilę w jej chwytnych dłoniach. Na miliony stron opuszki jej palców zesłały niezliczone pieszczoty. Często kątem oka obserwował jak przytulała książkę rękami i mimowolnie wyobrażał sobie jak pięknie wyglądałaby trzymając niemowlę. Wszystkie przedmioty wołały o jej dotyk. Jej wierny przyjaciel, parapet, świetnie prezentujący się kiedy mógł ją trzymać, teraz pusty, do bólu zwyczajny parapet. Kubki tęskniące za jej miękkimi ustami i ogrzewającymi dłońmi. Najróżniejsze rodzaje herbat smakujące tak samo. Cukier nie osładzający życia. Czekolada nie unosząca kącików ust. Endorfiny pogubiły kroki, przestały tańczyć.
                Do głosu doszły sprzeczne myśli. Walczyły. Otrząsnął się gwałtownie i westchnął z odrazą. Od kiedy stał się taki sentymentalny? Tyle lat radził sobie bez niej. Miał muzykę, spore osiągnięcia, wyruszył w trasę, mógł robić co tylko chce. Satysfakcja czasem większa, częściej mniejsza, ale była. I jakoś żył. Jakoś. Zawsze uważał, że nie należy przywiązywać się do ludzi, więc dlaczego teraz miałby to zmienić? Dlaczego już zmienił... Co ona mu zrobiła? Kim właściwie była? Absurdalne pytania z ogromną szybkością mnożyły się w jego głowie. Jak dawniej, miał wrażenie, że zwariuje. Chciał poczuć do niej niechęć. Usprawiedliwić siebie. W rzeczywistości po prostu nie chciał jej zranić, a nie był w stanie tego uniknąć. Nie chciał by choć najmniejsza część jej serca ucierpiała, ale każdy krok który teraz uczyni złamie je w całości. „Wszystko zniszczyłem, wszystko, wszystko stracę, ją, moją...” – powiedział łamiącym się głosem i zakrył twarz poduszką, żeby nie wydać krzyku rozpaczy. Miękki materiał dotknął jego twarzy, serce zadrżało – poczuł zapach jej perfum. Delikatny jaśmin tuż przy jego ustach jeszcze bardziej przywołał jej obecność. Chciał natychmiast przyciągnąć ją do siebie, schować jej dłoń w swojej, wtulić się w jej kruche ciało, złożyć usta na szyi. Tak bardzo chciał ją poczuć. Stracił kontrolę, zaczął szlochać jak małe dziecko. Poderwał się i wybiegł z domu. Przecież nie musiał się przygotowywać na jej reakcje. „To ona, moja ukochana” – pierwszy raz ośmielił się tak pomyśleć i poczuł się trochę lepiej, lżej. Nosiła w sobie jego serce, tyle razy wybaczała. Poradzą sobie. Biegł...